wtorek, 27 września 2016

Od Metsana cd. Saphiry

Od pewnego czasu nie tylko byłem członkiem watahy, ale też zostałem tutejszym zielarzem. Po drodze widziałem mnóstwo roślin, które niechybnie były by przydatne, ale nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Pozostało mi jedynie z ciężkim westchnieniem obserwować wschodzące słońce będąc jednocześnie rozłożony jak długi na kamiennej płycie w swej jaskini. Przyjemne dla oka kolory przyozdabiały niebo. Uśmiechnąłem się delikatnie półgębkiem zupełnie nie żałując tak wczesnej pobudki. Czasem zwyczaje, które wbił mi do głowy ojciec bywały przydatne.
Ostatecznie wstałem nieco leniwie mrugając przy tym kilkukrotnie. Przeciągnąłem się ociężale napinając każdy mięsień by potem je nieco rozluźnić. Przesiadając jeszcze na moment ziewnąłem rozwierając pysk szeroko tak, że było mi widać wszystkie zęby, a z gardła wydobył się głęboki odgłos. W głowie już mi świtało co będę dziś robił, otóż jak można się domyślić potrzebne mi było zioła. Udało mi się zasłyszeć coś na temat Gór Szamanów, miejsce to było gęsto porośnięte różnorodną florą potrzebną do mikstur czy maści leczniczych. Był perfekcyjny czas by się tam wybrać, zbliżała się jesień dlatego mogłem mieć pewność, że znajdę dojrzałe okazy choć oczywiście pojawią się też te przejrzałe. Biorąc pod uwagę wczesną porę miałem szmat czasu na to by tam dotrzeć oraz pozbierać to i owo. Zasadniczo mogłem też od razu postarać się przestudiować nowe gatunki. Spojrzałem za siebie, w róg gdzie leżała moja skromna torba z nieco zniszczonego i poszarzałego materiału. Poszedłem do niej truchtem i wkładając pysk pod pasek, na którym wisiała zarzuciłem ją sobie na szyje. Pozostało mi jeszcze szybkie polowanie i mogłem spokojnie ruszać w drogę.
Wilcza woń skutecznie wypłoszyła zwierzynę w promieniu kilkunastu najbliższych metrów o ile nie kilkuset. Przez to przyszło mi przebiec kawałek tutejszych lasów, choć bynajmniej nie narzekałem. Wiatr mierzwiący moją sierść i długą grzywę na piersi sprawiał, że żyłem. Adrenalina buzowała w moich żyłach kiedy przeskakiwałem kolejne to korzenie i głazy. Pęd z jakim mijałem kolejne pnie drzew sprawił, że omalże się zapomniałem i niewiele brakowało bym jeszcze wywalił język na zewnątrz. W końcu zacząłem zwalniać, aż przeszedłem do żwawego chodu i odchrząknąłem cicho. Odzywał się we mnie szczeniak, który nie miał szans ujrzeć światła dziennego wtedy kiedy był jego czas i szczerze mówiąc nie podobało mi się to. Trucht przerodził się w wolny spacer gdy zaczęły do mnie dochodzić wonie łani, dzików, zajęcy czy nawet wiewiórek. Gdy tak węszyłem spokojne odgłosy lasu zostały przerwane przez niedźwiedzie posapywanie. Moja wielkość nie tylko wiązała się z większą siła i ciężarem, ale też większym zapotrzebowaniem na pokarm dlatego pochłonięcie tego stworzenia szczególnie w jego młodzieńczych latach nie było dla mnie wyzwaniem. Nie wahając się dałem susa w stronę odgłosów by po chwili odnaleźć około 2 lub 3-letniego samca. Wbrew temu co można by sobie wyobrażać porównując niedźwiedzia do wilka to wcale nie byłem od niego dużo mniejszy. Nie czekając obszedłem go szybkim i lekkim krokiem, nie wydając przy tym najmniejszych szmerów. Pragnąłem skoczyć mu na grzbiet i dobrać się do karku, ale było to ryzykowne dlatego nie mogłem się ociągać czy zwracać na siebie uwagi. Po drodze zrzuciłem z siebie torbę, zostawiając ją pod jednym z krzewów pełnych jeżyn. W końcu przeszedłem do biegu i z rozpędu wskoczyłem na plecy niedźwiedzia. Dla lepszej przyczepności zaryłem pazurami w jego skórę i przyczepiłem się niczym hak do złowionej ryby. Ryk potężnej bestii rozniósł się echem po całym lesie z pewnością płosząc najbliższe zwierzęta, a ja bez wahania wbiłem kły w jego kark. Gruba szata zewnętrzna niedźwiedzia utrudniała mi zadanie, ale siła moich szczęk ostatecznie się przez nią przebiła. Agresywnym szarpnięciem wyrwałem kawał mięsa by mieć dostęp do jego kręgosłupa. Był za głęboko by od razu go połamać dlatego musiałem działać radykalnie i nieco niestandardowo. Zwierzę cierpiące z bólu stanęło na tylnych łapach i nie mogąc się mnie pozbyć z grzbietu zaczęło w panice biec przed siebie. Kolejne to gałęzie haratały moje ciało, a ja mocniej przywierając do mojej ofiary w końcu uzyskałem dostęp kręgów szyjnych. Jedno potężne zaciśnięcie się moich zębów na nich i bestia padła bezwładnie na ziemie. Odczepiając pazury od jego zwłok otrzepałem się z wszelkich liści i innych przedmiotów, które podczas galopu zwierzęcia, do mnie przywarły. Nie zwracając uwagi na kilka strużków krwi, które ciekły po mnie zacząłem jeść.
Ciągnęło się to w nieskończoność, ale w końcu byłem pełny. Mimo moich przewidywań ze zdobyczy, którą miałem okazje upolować zostało trochę resztek. Nie miałbym nic przeciwko gdyby to ktoś znalazł i skorzystał puki jeszcze było zdatne do spożycia, dlatego po prostu to zostawiłem tak jak było. Wróciłem po swoją torbę, która bezpiecznie leżała pod tym samym krzewem, pod którym ją zostawiłem. Musiałem przyznać, że obfity posiłek nieco mnie znużył i skończyłem ucinając sobie drzemkę pośród ptasich pieśni. Śnił mi się typowy dla mnie sen, widziałem to co było, ale nigdy to co jest.
Mój ojciec swoim srogim spojrzeniem śledził każdy mój ruch, oceniając moją zdatność do czegokolwiek. Żądał coraz więcej, wyczekiwał aż się złamię i okaże się, że jestem bezużyteczny, że nie nadążam nad pozostałymi. Ja jednak nie miałem zamiaru dać mu tej satysfakcji, codziennie mimo napływających do oczu łez od bólu i zmęczenia jakie odczuwałem trenowałem, trenowałam tak dużo, że kolejni to członkowie watahy zaczynali zastanawiać się czym jestem i jak to możliwe, że jeszcze nie podupadłem na zdrowiu. Docierały do mnie kolejne to ciche pochwały, słowa uznania, ale jemu ciągle to nie wystarczało. Nieważne, że prawdopodobnie byłbym w stanie stawić mu czoła, a nawet zwyciężyć, nie ważne, że próbowałem tak mocno, że doprowadzało mnie to prawie do szaleństwa. On nigdy nie był, nie jest i nigdy nie będzie usatysfakcjonowany. Co robiłem nie tak, czemu tak bardzo mnie nienawidzi? Tego nie wiedziałem, ale i tak bolało.
Nie byłem zbyt poruszony tym jakże przejmującym koszmarem. Przeszłość zawsze jest za nami, a ja nie miałem zamiaru się oglądać. W końcu otworzyłem oczy i moje spojrzenie spotkało się z jasnymi oczami drugiego wilka. Czyży ktoś planował mnie zaatakować gdy spałem? Szybko oceniłem całą sytuacje i doszedłem do wniosku, że pozycja wadery, tak to zdecydowanie była wadera, sylwetka była zbyt drobna i smukła była zbyt rozluźniona, w ogóle nienadająca się do ataku. Uniosłem nieśpiesznie łeb i spojrzałem na nią lekko unosząc łuk brwiowy na okiem w pytającym goście.
- Saphira Olivia Cersie Eden. Jestem tutejszą Alphą. – z delikatnym uśmieszkiem bez trudu odczytała moje nieme pytanie.
- Jestem Metsan. – wstając nieco leniwie zdobyłem się na dodanie jakże zbędnego „jestem”, od którego stosowania raczej odchodziłem. Jedynym powodem dla którego to zrobiłem był fakt, że mówiłem do Alphy. Bądź co bądź nie byłem już, a raczej nigdy nie byłem rozwydrzonym szczeniakiem i potrafiłem okazywać szacunek. – Czy posiadasz jakieś preferencje jeżeli chodzi o imię, którym mam się do Ciebie zwracać czy raczej jest Ci to obojętne?

<Saphira?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz