Znajdowałem się w lesie. Gdy otworzyłem oczy, nie ujrzałem słońca. Niebo było czarne, pozbawione jakichkolwiek gwiazd. Tych pięknych kropek migocących na mrocznym nieboskłonie. Jedyne co towarzyszyło mi w tej chwili, to nie zliczone drzewa, jak i ogromny księżyc, który obserwował mnie z góry. Byłem ubrany jak człowiek... Tak, ja byłem człowiekiem. Podniosłem się na łokciach i rozejrzałam. Gdyby nie blask księżyca, nie widziałbym drzew, krzewów, trawy, kamieni czy korzeni wystających z ziemi. Widziałbym tylko ciemność. Jedyne co słyszałem, to bicie własnego serca jak i swój powolny oddech. Wstałem niepewnie i dalej się rozglądałem. Nie wiedziałem co tu robiłem. Wczoraj... niczego nie pamiętam. Nie pamiętam niczego, tak jakbym dostał czymś w głowę i stracił pamięć. Nie znałem nawet swego imienia, a tym bardziej co ja tutaj robiłem. Czułem coś dziwnego, jak coś mnie ciągnie... w głąb jaskini. Spojrzałem się przed siebie i moim oczom ukazała się wydeptana ścieżka, której wcześniej tu nie było. Nie miałem czasu nad niczym rozmyślać, bo moja głowa była pusta. Szedłem tą dróżką i nie usłyszałem niczego innego, jak jedynie swoje kroki. Huczenia sów, czy krakania wron nie było tutaj. Jedynie ja i las. I nagle wyczułem w powietrzu jakiś śmierdzący zapach... pierwszy raz go czułem. Szedłem przed siebie jednocześnie z ciekawością, jak i ze strachem. A wraz z tym wszystkim towarzyszył mi jeszcze mój leciutki uśmiech radości na twarzy. Tak, radości. A raczej ciekawości.
- Dracon... - usłyszałem czyjś głos.
Był on delikatny, ale zarazem tajemniczy i przerażający. To tak jakby ktoś zawołał: „Chodź, pobawimy się...” Imię to było powtarzane jeszcze pięć razy. Za każdym razem był on coraz jakby słodszy, ale także i mrożący krew w żyłach. A ja jak zahipnotyzowany szedłem w tamtą stronę. Podążałem za głosem, za tym imieniem, którego nie znałem. Las się nie zmieniał. Ciągnął się w nieskończoność, tak jak i ten głos. Czułem się, jakbym szedł w tą stronę przez wieki i nigdy nigdzie nie mogłem dojść. Aż przed moimi oczami ukazała się czarna sylwetka. Dwa razy większa ode mnie, potężniejsza, a jednak zgarbiona.
- Dracon... Czekałem na ciebie - czyli to ja tak mam na imię? I nagle wszystko w mojej głowie się rozjaśniło, gdy blask księżyca oświetlił tą tajemniczą postać. Ukazał mi się ogromny wilk, który przypominał owłosionego człowieka. Jego oczy raziły swym krwistym czerwone. Kły wystawały z jego pyska, spływała po nich krew, jak i jego ślina. Jego łapy były zakrwawione, jak i większość jego futra. Przy jego stopach, jeśli można tak nazwać tylne łapy, leżało ciało martwego mężczyzny. Przystojnego blondyna, która już nie miał brzucha. On go po prostu pożarł, rozszarpując go. W moim umyśle pojawiły się nagle pewne fakty, myśli, o których wcześniej zapomniałem. To ja jestem Dracon. On jest wilkołakiem. A ten mężczyzna to... no dobra, tylko tego nie wiedziałem.
Patrzyłem na niego ze strachem w oczach.
- Pobawmy się... - po tych słowach zawył do księżyca prostując się i podnosząc łeb w górę. Nie czekając ani chwili dłużej zacząłem biec przed siebie. Las dalej się ciągnął, nie zmieniał się w żadnym centymetrze. Wiatr spowalniał mnie. Dalej biegłem, ile miałem sił w nogach. Aż nagle ujrzałem brązowowłosego chłopaka. Chciałem krzyknąć jego imię, chociaż go nie znałem, chciałem zawołać go do siebie, aby mi pomógł. Ale on spokojnie siedział na kamieniu, a ja nie mogłem wydobyć z siebie nawet cichuteńkiego pisku. I nagle straciłam grunt pod nogami. Zacząłem spadać w nicość. Przynajmniej tak myślałem na początku, gdy nagle ta nicość zmieniła się w głodny pysk wilkołaka.
Gdy otworzyłem oczy, przede mną ukazało się niebo. Niebo pełne białych puszystych chmur. A na jednej z nich właśnie nocowałem. Gdy sprawdziłem, że mam łapy, skrzydła, grzbiet, nie jestem człowiekiem, a to był tylko sen, od razu się uspokoiłem. Wstałem i rozłożyłem skrzydła, otrzepując się z kropel potu, które pojawiły się podczas biegu w śnie. Odleciałem z mojego łóżka widząc, że słońce zaczęło już wstawać. Chwile polatałem nad jakimś lasem, aż w końcu znalazłem małe jezioro, a obok niego polanka. Wylądowałem na mokrej od rosy porannej trawie, po czym złożyłem skrzydła i podszedłem do brzegu, aby ugasić pragnienie. Po tej czynności spojrzałem na swoje odbicie w wodzie. Było zniekształcone przez malusieńkie fale, które tworzył chłodny wiatr. Odszedłem od wody. Stanąłem jakoś na środku pola i się rozejrzałem. Moim oczom się nic ciekawego nie okazało, tak więc się położyłem. Po kilku minutach jednak coś, a raczej ktoś mi to przerwał.
<Ktoś? Daje wolna łapę>
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz